Wielbłąd

Kiedyś przestawiłam cyfry. Zamówiłam szafkę kuchenną o szerokości 36 cm. Zamiast 63...

Chwaląc się na lewo i prawo materiałem z Faktów rozciągnęłam znienacka zasięg telewizyjnych fal, dokonałam fuzji i połączyłam dwie stacje w jedną, mianując ją triumfalnie: „Wiadomościami TVN”. Po czym rozesłałam ten zdumiewający news po bożym świecie.

Podobno to nawet nie jest błąd. To jest wielbłąd…

Pomijając wpadki zawodowe, gdy uparcie nazywałam kościół Wniebowzięcia Marii Panny, kościołem Wniebowstąpienia (do dziś mam z tym problem i nie wynika on bynajmniej z braku wiary, chodzi raczej o wewnętrzną niezgodę na ten bierny akces, bo czemuż Matka Boska sama sobie do Nieba wstąpić nie mogła, tylko ją trzeba było wziąć?), gdy przekręcałam nazwiska i funkcje, godziny i daty wprawiając świat w nieopisany chaos – muszę przyznać, że w kwestii pomyłek w życiu osobistym idzie mi dużo bardziej spektakularnie. Trzeba bowiem pamiętać, że w pracy jestem zasznurowana i pilna, w post-it oklejona, z notatnikiem zrośnięta, na bezdechu, na wiecznym w myślach wyliczaniu, zrób to, zrób tamto, nie zapomnij, pomyśl, sprawdź. A w życiu prywatnym? Nie ma sekundy, bym o czymś nie zapomniała. Nie ma minuty bez pacnięcia się w czoło. Nie ma godziny bez zgubionych kluczyków, czy zgubionego telefonu. Nie ma dnia bez błądzenia po mieście. Nie ma tygodnia bez pustego na środku skrzyżowania baku.

Nie ma miesiąca bez wyłączonego prądu. Nie z powodu braku kasy, choć to też znam dobrze. Prąd, drodzy Państwo, odcinają mi, bo:
a) Gubię faktury.
b) Wysyłam przelewy nie tam, gdzie trzeba.
c) W ogóle o tym nie pamiętam.

Niczego nie skreślać.

Kiedyś weszłam do nieswojego mieszkania przez pomyłkę. Innym razem dzwoniłam do siebie na komórkę, chora z wściekłości, że w kółko zajęte. Wyszłam w kapciach przed dom, by wziąć z auta torebkę, po czym wsiadłam, odpaliłam silnik, włączyłam radio i pojechałam przed siebie. Po kwadransie głośno spytałam nieobecnego Mikołaja: dokąd właściwie jedziemy?

Innym razem zgubiłam but pod Olkuszem. Jeden. Jaskrawo zielony. Wysiadłam na postoju, moment to trwało, wzięłam z bagażnika kanapkę i wsiadłam z powrotem. Dwieście kilometrów dalej poczułam, że coś jest nie tak. Tu znów wrócę do Pilcha, do jego luterskiej nadgorliwej skrzętności, bo pisze on, i owszem, zdarzają mu się wpadki, słuchajcie, wyszedł on z domu w dwóch butach! Z tym, że w dwóch różnych. Dobra. Nie ma sprawy. Rozumiem. Rock and roll. Szajba pełna. Dwa różne buty. Dwa czarne. Jeden zimowy, drugi letni, choć kolor ten sam. Warszawska starówka, Nowy Świat choćby. OK. W porządku. Czapki z głów. Ale, kurde, but jeden?! Zielony?! Przez dwieście kilometrów?! Z czymże porównać jadowitą zieleń, gdy drugiego buta w ogóle nie ma?! Jak nie spostrzec różnicy w tak niecodziennym zestawie?! Jak nie poczuć chłodu w nodze pierwszej, gdy drugiej nodze aż parno?! I wreszcie: jak naprawić błąd? Wracać? Szukać? Dwieście kilometrów jechać po but?! Czy to nie szaleństwo ekonomiczne? Logistyczne? Organizacyjne również?! A czy on w ogóle jest tam jeszcze? Czy go olkuszowskie psy nie podarły? Czy w rowie poszarpany nie leży? Może tir go przejechał? Pogniótł, połamał? A ja będę wracać? Na głowę upadłam?

Nowy kupić. Wykluczone, nikt jednego nie sprzeda. Nikt nie sprzeda jednego zielonego trampka, w to już nie uwierzę. Ale jak już jesteśmy przy sprawach wiary, to muszę powiedzieć z ręką na sercu jak naprawdę było. Otóż tego dnia nikt by mi nic, choćby jednego trampka nawet nie sprzedał. Wszystkie sklepy pozamykane na trzy spusty, cicho sza, tylko odpusty.

Bo to wtedy było święto. Wniebowstąpienia Matki Boskiej.
Wniebowzięcia, znaczy…

Sylwia Kubryńska

Sylwia Kubryńska

Pisarka i blogerka związana z gdańskim środowiskiem literackim.

Prowadzi Najlepszego Bloga na Świecie*
www.kubrynska.com

Sylwia Kubryńska poleca:

BaBa

Komentarze