Niewiele za wiele...

To uwłaczające żeby, niczym sardyna w puszce, stać cztery godziny w śmierdzącym przedsionku wagonu, opłukiwać buty uryną i modlić się o szybkie zakończenie podróży.

Jeżdżę krajowymi pociągami bardzo często. Lubię nimi podróżować, mam do nich ogromny sentyment, odkąd pierwszy raz moja babcia zabrała mnie – małą dziewczynkę – do siebie pociągiem. Pracowała na kolei, miała zniżki, a między naszymi malutkimi miejscowościami była lina kolejowa, która bardzo prężnie działała. Zamknęli ją w 2006 r., a niegdyś klimatyczne dworce, straszą teraz zabitymi oknami.

Trasa ze stolicy Śląska do stolicy Polski kosztuje sporo. Moje 51% zniżki studenckiej to najlepsze co mogło mi się przytrafić w życiu. Przychodzi jednak moment, że na legitymacji zabrakło pieczęci. Wyłożyłam 87,50 zł na przewóz mnie i z ciężkim sercem wyliczałam w głowie z czego będę musiała zrezygnować w tym miesiącu. 87,50 zł to dużo, zwłaszcza dla osoby na studiach. Prosta konstatacja – nie masz legitymacji, jedziesz drożej. Rozumiem, nie mam żalu – są pewne reguły, trzeba się dostosować.

Tylko do ciężkiej cholery – dużo szybciej i taniej byłoby pojechać autem. Czy pociągi nie miały być, w założeniu alternatywą dla spalinowej komunikacji? Tanio, szybko, komfortowo – to hasła niegdysiejszej kampanii reklamowej polskich kolei. 87,50 zł, cztery godziny, opóźnienie, a miejsce… na podłodze, przy osikanej, śmierdzącej toalecie.

Niewiele za wiele, czyli o kondycji polskich kolei, fot. Mike Enerio, CC0

fot. Mike Enerio, CC0

Każdego dnia, z katowickiego dworca odjeżdża pociąg do Warszawy. Każdego dnia, a zwłaszcza w weekendy, jest mocno przepełniony. Wsiadam doń i otrzymuję luksusową lokację przy toalecie, której podłoga spływa moczem. Mocz wylewa się na korytarz. Nawet w przedsionku stoimy w 5 osób. Właściwie to 5,5 – jest jeszcze pies. Za stanie przez 4 godziny w śmierdzącym zaułku płacę 87,50!

Za czterogodzinny, przymusowy trening nóg płacę tyle samo co ludzie, którzy spędzą te cztery godziny w wygodnym fotelu pociągu. To taka sama sytuacja, jak człowiek, który chce kupić rybę i za kilogram dorsza płaci 20 zł, a zaraz po nim pojawia się klient, który chce kupić to samo, płaci tyle samo, a dostaje zamiast bielutkiego fileta śmierdzący, oblepiony śluzem rybi łeb.

Jeśli chcesz poruszać się między głównymi miastami Polski bez większego uszczerbku na objętości swojego portfela, możesz to robić tylko w najbardziej kretyńskich godzinach. No chyba, że to nie problem wyłożyć na Pendolino 150 zł w jedną stronę. Bo żadnego innego pociągu niestety nie ma w rozkładzie. Albo jest taki, który co prawda kosztuje mniej, ale zamiast dwóch godzin jedzie prawie pięć.

Pendolino miało być w zamyśle konstruktora super szybkie, super nowoczesne, super komfortowe – czyli nie dla wszystkich. Dlaczego więc stało się jedyną opcją kolei polskich? Nikt nie wziął pod uwagę, że średnia pensja Polaka to 1600 zł. Bilet w jedną stronę to niemal 1/10 miesięcznej wypłaty Kowalskiego.

To uwłaczające żeby, niczym sardyna w puszce, stać cztery godziny w śmierdzącym przedsionku wagonu, opłukiwać buty uryną i modlić się o szybkie zakończenie podróży. Od premiery Dnia Świra, kiedy to główny bohater próbował załatwić w pociągu podstawową potrzebę, niestety z niepowodzeniem, nic się nie zmieniło. A minęło 20 lat. Piszę ten tekst, przemierzając trasę Katowice-Częstochowa, pociągiem potocznie zwanym kibelkiem. Domyślcie się dlaczego.

Rita Miernik

Rita Miernik

Studentka, blogerka, copywriter, redaktorka magazynu akademickiego Uniwersytetu Śląskiego.

Komentarze