Na drodze sami wariaci

Ludzie potrafią być wyjątkowo nierozważni. Dla kilku sekund zyskanych ryzykują życiem straconym. Wariactwo i brak pomyślunku to gwarantowany przepis na jakąś tragedię, pytanie zostaje tylko o jej skalę.

Jechałem niedawno przez miasto – duże, wojewódzkie, cały ten jazz – samochodem. Dla odmiany od prób poruszania się komunikacją miejską, czasem po prostu łatwiej jest wsiąść za kółko.

Jeździć umiem i lubię, robię to już prawie dekadę. Rodzice od razu, kiedy tylko dostałem w dłonie prawo jazdy, kupili mi auto. Szrota, prawie mojego równolatka, ale dla osiemnastolatka idealny – jak rozbiję, to nie będzie szkoda, choć podejrzewam, że strefa zgniotu kończyła mu się na bagażnikum tylnym. Zielona Strzała towarzyszyła mi dwa lata, dopóki nie rozleciała się kompletnie, zastąpiona przez Srebrne Pudło (co, wy nie nazywacie swoich samochodów?).

Podobno jeżdżę bezpiecznie. Nigdy nie przydarzyło mi się nic więcej niż drobna stłuczka, po której zostały co najwyżej zadrapania na lakierze. Oczy dookoła głowy, ograniczone zaufanie do wszystkich w promieniu pięćdziesięciu metrów ode mnie (także do pani z warzywniaka na rogu). I to nie tak, że się boję, po prostu jestem przygotowany.

fot. StockSnap, CC0

fot. StockSnap, CC0

Ale akurat na to, co zrobiła rodzina, nie mogłem się przygotować. Jechałem grzecznie, w akceptowalnych granicach dozwolonej prędkości (czyli nie więcej, niż 10 ponad), kiedy spomiędzy zaparkowanych samochodów wydefilowała paradnym krokiem trzyosobowa rodzina z małym dzieckiem. Albo doznałem chwilowej ślepoty na biel i znaki, albo zdecydowanie nie było tam przejścia. Chwała niechaj będzie wynalazcy ABS, bo moje wycieraczki poradziłyby sobie z jedną osobą, ale z trzema na pewno nie.

Kierowany wyćwiczonym odruchem Polaka za kierownicą, jednocześnie zaparłem się stopą o hamulec i dłonią o klakson. Stanęli jak wryci, spojrzeli na mnie zszokowani jakbym właśnie przed chwilą wyłączył bondowską pelerynę-niewidkę na aucie. Moje ciśnienie powoli wracało z wartości ponadzawałowych do jedynie przedzawałowych. Staliśmy tak i patrzyliśmy na siebie moment, po którym niezbyt przekonana rodzina ruszyła, pragnąć przemierzyć kostkowy Rubikon ulicy. Ruszyłem wolno, przy okazji opuszczając szybę, i zapytałem z troską:
– Za dużo państwo macie dzieci?!
Dodałem państwo, więc uprzejmością także się wykazałem.

Zamknąłem okno, rzuciłem pod ich adresem kilka ciepłych słów (powszechnie uważanych za obelżywe) i pokonałem ostatni kawałek trasy. Zaparkowałem, wszystko pięknie, teraz moment pieszo i jestem u celu.

Jako, że pasów w pobliżu nijak nie było, stwierdziłem, że ostrożnie wyjdę zza aut, przetnę ulicę świńskim truchtem i będzie spokój. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy po mojej lewej znikąd wyskoczyło auto! Gwałtownie zahamowało niecałe pół metra przede mną. To się nazywa nieostrożna jazda! Czy on sobie nie zdawał sprawy z tego, co by się ze mną stało, jakby we mnie wjechał? Szpital murowany, tylko pytanie, czy sala, czy kostnica. Z należnym oburzeniem spojrzałem na kierowcę i przyjąłem postawę mówiącą no i co żeś zrobił, baranie?!.

Przemaszerowałem dumnie na drugą stronę ulicy.
Ludzie potrafią być wyjątkowo nierozważni.

Michał Zawisza Woyczyński

Michał Zawisza Woyczyński

Anglista, dziennikarz, PRowiec z wykształcenia, zamiłowania, zawodu i innych zrządzeń losu. Obserwator, magister sarkazmu i samokrytyki.

Komentarze