Muzyczny świat Stevena Wilsona

Z twórczością Stevena zapoznał mnie znajomy z klasy, na początku liceum. Jednak edukacja potrafi dać człowiekowi coś przydatnego.

… i przyszedł moment na opowiedzenie tej historii. Poprzedni tekst, poświęcony przekształceniom w klasycznych kapelach rocka progresywnego, skończyłem, wspominając dorobek Stevena Wilsona. Artysta ten, aktywny od ponad 30 lat (pierwsze nagrania opublikował, kiedy był piętnastolatkiem!), jest prawdziwym fenomenem współczesnej muzyki popularnej. Znany z Porcupine Tree, Blackfield, współpracy z Mikiem Akerfeldtem z Opeth i twórczości solowej, wielokrotnie pokazywał, że potrafi w umiejętny i chwytliwy sposób przelewać swoje uczucia na muzykę i teksty. Przed Państwem muzyczny świat Stevena Wilsona.

Z twórczością Stevena zapoznał mnie znajomy z klasy, na początku liceum. Jednak edukacja potrafi dać człowiekowi coś przydatnego. Zapoznanie się z pierwszymi krążkami Porcupine Tree było niezwykłym przeżyciem. Długie, przywodzące na myśl twórczość Flojdów, pasaże muzyczne od razu mnie pochłonęły. Każdy młody adept klasycznego rocka zareaguje na tę muzykę podobnie jak ja. Porcupine Tree było niesamowitym projektem. Steven na początku nagrywał wszystko samodzielnie, następnie przekształcił ten projekt w zespół. Grali chyba w każdej możliwej stylistyce rocka. Od progresywy, przez przywodzące na myśl britpop ballady, na metalu progresywnym kończąc. Najciekawsze, w moim odczuciu, krążki to On the sunday of life, Stupid dream oraz Fear of a blank planet. Każdy z nich świetnie wprowadza w te trzy fazy twórczości zespołu, o których wspominałem powyżej.

Steven Wilson, La Riviera, Madryt 2018, fot. Angel Manzano, CC-BY SA 4.0

Steven Wilson, La Riviera, Madryt 2018, fot. Angel Manzano, CC BY-SA 4.0

Steven powiedział kiedyś, że najpiękniejsze piosenki to te, które są jednocześnie najsmutniejsze. Patrząc na jego twórczość, nie mogę zaprzeczyć. Widać to nie tylko w kawałkach nagranych w ramach Porcupine Tree, lecz także w jego pozostałych projektach. Chyba moim ulubionym dziełem Wilsona jest album The raven that refused to sing. Znajduje się na nim 6 kawałków nagranych w mocno progresywnym stylu. Zmiany tempa i metrum, takie tam. Całość zaczyna mocno energetyczny i prowadzony przez świetną linię basu Luminol. Tytułowy utwór jest zaś prawdziwym majstersztykiem, a jednocześnie wyciska łzy mocniej niż krojenie cebuli bez gogli ochronnych. Końcówka moich nastoletnich lat upłynęła pod znakiem tego krążka.

Pod koniec jednego z moich wcześniejszych tekstów doszedłem do wniosku, że muzyka progresywna to taka, która nie stoi w miejscu i ewoluuje. Krótko mówiąc – jest samokrytyczna. Taka jest też twórczość Wilsona. Artysta nie ogranicza się do rocka. Pokazał to chociażby w elektronicznym projekcie No-man, gdzie występuje od przełomu lat 80-90. razem z Timem Bownessem. Dwie ostatnie płyty twórcy Kruka, który odmówił śpiewu również bliższe są stylistycznie muzyce synthpopowej czy tanecznej, niż rockowi.

Warto też wspomnieć, że Steven produkuje swoje płyty, dzięki czemu mają tak charakterystyczne i rozpoznawalne brzmienie. Co więcej jest również autorem nowych miksów klasycznych płyt zespołu Yes. Inspiracja klasycznym rockiem progresywnym, a także sposobem myślenia jego przedstawicieli sprawiają, że twórczość Stevena Wilsona jest jedną z lepszych rzeczy, jakie przydarzyły się muzyce popularnej przełomu wieków.

Mateusz Derecki

Mateusz Derecki

Basista w zespole Octopus Ride, aktywny słuchacz i analityk Dobrej Muzyki, wielbiciel wycieczek pieszych i rowerowych.

Komentarze