Mile i mililitry

Chociaż miałam przyjemność mieszkać na Wyspach Brytyjskich, które obecnie już dalsze są Europie niż bliższe, najlepiej pamiętam je z czasów zanim świat oszalał zupełnie. W innym świetle.

Oczywiście świetle smaku, bo o niczym innym rozmawiać tu nie będziemy. Niech na zewnątrz dmą wichury dziejów, a ja w tym czasie zabieram Was w podróż na prywatnej łyżeczce wspomnień.

Edynburg zdobyłam będąc już weganką. Oddając bogom co boskie, ze wszystkich miast, które przemaglowałam w poszukiwaniu roślinnych specjałów, stolica Szkocji wyróżnia się już nawet nie blaskiem, a źródłem wewnętrznego światła, które daje jasny znak-sygnał wszystkim weganom na tej planecie. Wiadomym jest, że tradycyjna kuchnia wyspiarzy jest raczej monotonna i oparta na rozmaitych mięsach, dlatego efekt jest jeszcze bardziej oszałamiający.

Ale to nie stosy trzcinowych buffalo chicken wings czy wielopiętrowych tortów bez szczypty masła i jajek najmocniej zapadły mi w pamięć, o nie… Chociaż poddani nieśmiertelnej Elżuni znani są ze skłonności do kulinarnych ucieczek od rodzimego pieczystego czy naleśników z cukrem – chociażby na rzecz aromatycznej kormy lub pad thai – mają doskonałego asa w szeregu potraw narodowych i znają się na nim. Mianowicie chodzi o ryby.

Mając szalone lat 18 pojechałam z bliskim mi ówcześnie kolegą na tzw. stopa. Kto oglądał Eurotrip, ten wie co było moją inspiracją. Pozwolę sobie wspomnieć, że były to czasy jeszcze bez wszędobylskiego połączenia internetowego, a za raz odebrany telefon od zmartwionej rodzicielki musiałam zapłacić kwotę godną teleportowania mnie do niej. Można sobie zatem wyobrazić, że nie zawsze były to bułki z kremem. Rurki też nie. Ale były momenty.

fot. Patrick Boucher, CC0

fot. Patrick Boucher, CC0

Jednym z nich było popołudnie, które mieliśmy błogosławieństwo spędzać – niezgodnie z planem – na słynnych, białych klifach Dover. Przy wylocie z miasteczka, które nie jest aż tak wspaniałe, jak mogłoby się wydawać po wysłuchaniu kilku szant, jedynym wówczas dostępnym posiłkiem była właśnie ryba. Oczywiście, że z fryteczkami, albowiem jedno bez drugiego istnieć nie może. Do całego zestawu zaproponowano mi ocet, którego zdziwiona nie odmówiłam jednak, kierując się poszanowaniem dla lokalnej kuchni i brakami w angielszczyźnie. Cóż może zmienić te kilka mililitrów?

Zaopatrzeni w paczuszki owinięte w zatłuszczone gazety, udaliśmy się na miejsce, w którym mieliśmy spotkać nasz kolejny transport. Kilometry trawy, morze, skały i wiatr. Był późny sierpień, więc otaczał nas zapach jeżyn. Trochę też owiec, ale to Wielka Brytania i tam jedna owca przypada na 1m2, zatem nie należy brać tego czynnika pod uwagę. Po dotarciu na miejsce okazało się, że mamy jeszcze kilka godzin wolnego czasu, a okoliczności przyrody są wyjątkowo sprzyjające, aby tworzyć właśnie takie wspomnienia.

Umościliśmy się w ogromnej kępie trawy, tuż przy samym urwisku, kilkadziesiąt metrów nad turkusem wody i rozpoczęła się uczta. Proszę Państwa, cóż to był za smak! Cóż za aromat! Chociaż teraz nie pokusiłabym się na takie delicje, po dziś dzień żywo pamiętam doskonałe połączenie świeżego powietrza, maślanej ryby z delikatną nutą kwaskowatości oraz, jakimś cudem wciąż chrupkich, ziemniaków. Ciężkostrawne i lekkomyślne – doskonałe.

Skąd natomiast wzięło się to wspomnienie? Frytka mi wczoraj wpadła do sosu vinaigrette. Polecam z całego serca i języka.

Kinga Wiklińska

Kinga Wiklińska

Zafascynowana smakami Azji, kucharka z zawodu i powołania. Prywatnie tworzy wegańskie słodkości i zwiedza świat z kotem Syriuszem.

Komentarze