Mała satelita

Usłyszałem niedawno o satelitach, które Musk wystrzeliwuje na orbitę. Tysiące małych obiektów, które zaczną okrążać planetę i mają dostarczać internet. I w ostatnich czasach - naprawdę im zazdroszczę.

Niekoniecznie tego, że mają dostarczać sieć, bo to brzmi jak praca. Zazdroszczę im czegoś zupełnie innego – możliwości wylecenia w kosmos i robienia swojego, bez presji z żadnej strony. Jedno zadanie, jedno miejsce, lecisz i mrugasz.

Brakuje mi ostatnio dosłownie wszystkiego. Nie w sensie materialnym, oczywiście. Tęsknię za codzienną jazdą tramwajem do pracy. Tęsknię za nieustannym brzęczeniem rozmów, które dochodzi z biura obok mojego. Za wyjściem do sklepu, który nie jest Żabką, po coś więcej niż liquid do epapierosa i wino.

I nie, to nie tak, że tak ogromnie się stęskniłem za ludzkością, że zmieniam swoje zasady i od pierwszego dnia wolności będę biegał boso po łące i rozdawał stokrotki przechodniom, bądźmy poważni.

Bo najgorsza jest właśnie ta świadomość – dziś czuję, że chciałbym wyjść do zatłoczonej galerii handlowej, najlepiej w sobotę, i połazić bez celu przez parę godzin. Ale jednocześnie wiem, że nie minęłoby piętnaście minut, a gotowałbym się z wściekłości na ludzi, muzykę, gorąco i wszystko dookoła.

fot. Casey Horner, CC0

fot. Casey Horner, CC0

Co gorsza, nawet na spacer bym poszedł, taki długi, i nie tylko po parku. Bez celu, bez pośpiechu. A trzeba wam wiedzieć, że bieganie, tak i spacery, normalnie uznaję wyłącznie, jeśli mają cel. Bieganie po kółku to dla mnie bezsens – siedząc w domu pokonuję dokładnie taki sam dystans, jak ktoś, kto wychodzi pobiegać i do domu wraca, czyli żaden.

A teraz poszedłbym pobiegać. Wytrzymałbym tyle, że przed moim powrotem nie ugotowałoby się jajko na miękko, ale od patrzenia na te same ściany i sufit od miesiąca mam już ochotę zrobić remont. Młotem pneumatycznym.

Dlaczego więc zazdroszczę małym satelitom, które całymi miesiącami będą patrzeć na to samo niebo i Ziemię? Odłóżmy na bok ckliwe porównania o wielkości kosmosu i mnogości gwiazd. Ale one nie mają kompletnie żadnego wyboru. Ja, gdybym bardzo chciał, mógłbym pójść przejść się po mieście, zahaczyć o dwie albo trzy knajpki z jedzeniem na wynos i siąść z piwem w parku albo nad rzeką. Ale tego nie zrobię, bo nie jestem absolutnym, skończonym kretynem.

Rozsadzam swoją pokojową dżunglę – ostatnio podrajcowało mnie to, że jeden z moich sukulentów puścił korzonki, więc natychmiast go przesadziłem do nowej doniczki (filiżanki, bo doniczek już nie mam). Niedawno jak głupi cieszyłem się, że mogę ugotować zupę, a następnego dnia usmażyć łososia. I bez przerwy czuję, że to jak podawanie heroiniście cukru w kostkach.

Znane czynności, rutyny, możliwości zastępuję tym, co mam, a nie jest tego wiele. Od rodziny trzymam się na dystans – wszyscy wychodzimy z konieczności, więc musimy uważać na siebie nawzajem. To nie znaczy, że kompletnie się unikamy, ale kiedy musiałem pojechać do biura, przez kolejne kilka dni precyzyjnie obliczałem, ile piję wody, żeby do łazienki chodzić jak najrzadziej. Jadłem w nocy. Pewnie zbytek ostrożności, ale jak to jest – czy w końcu może jej kiedyś być za wiele?

Mała satelita, siedząca sobie grzecznie na orbicie, nie ma wyboru. Nie myśli o tym, że mogłaby coś zrobić, ale jej nie wolno, albo zdrowy rozsądek zakazuje. Nie zastanawia się, czy położyć się spać, czy przeczytać książkę. Czy wyjść do łazienki teraz, czy za pół godziny, czy odpalić Netflixa, a może siedemnasty raz sprawdzić, czy już trzeba podlać kwiatki (nie, nie trzeba).

Mała satelita to ma jednak klawe życie.

Chciałbym być małą satelitą.

Michał Zawisza Woyczyński

Michał Zawisza Woyczyński

Anglista, dziennikarz, PRowiec z wykształcenia, zamiłowania, zawodu i innych zrządzeń losu. Obserwator, magister sarkazmu i samokrytyki.

Komentarze