Kultura coveru

W wersji podstawowej są rodzajem hołdu wobec muzyka, który nas zainspirował, stanowi dla nas wzór albo po prostu bardzo go lubimy i nie wytrzymamy, póki nie zagramy jego piosenki.

Chyba każdy mniej lub bardziej znany muzyk ma w swoim repertuarze jakiś cover. To angielskie słowo, oznaczające pierwotnie przykrywać, pokrywać czy zakrywać, zyskało w XX wieku zupełnie nowe znaczenie – wykonanie utworu innego artysty. Różne zespoły robią to w różnych celach, z różnym skutkiem. Dość powiedzieć, że często możemy mówić nie tylko o coverach konkretnych piosenek, lecz także całych stylistyk.

Popatrzmy chociażby na koncert MTV Unplugged in New York Nirvany. Spośród 14 zagranych tam piosenek aż 6 z nich pochodzi z repertuaru innych wykonawców. Wierni fani twórczości Kurta Cobaina z pewnością dokładnie wiedzą, co nim kierowało przy takim wyborze – ja spróbuję nieco pospekulować. Covery w wersji podstawowej są rodzajem hołdu wobec muzyka, który nas zainspirował, stanowi dla nas wzór albo po prostu bardzo go lubimy i nie wytrzymamy, póki nie zagramy jego piosenki. Często z sięganiem do twórczości innych artystów wiąże się ogromne ryzyko oskarżenia o przywłaszczenie danego kawałka. Tak było w przypadku The Man Who Sold the World w wykonaniu Nirvany – swoją drogą bardzo dobrego, stojącego niemal na równi z oryginałem Bowiego.

fot. Spencer Imbrock, CC0

fot. Spencer Imbrock, CC0

Wydarzenia z serii MTV Unplugged wymagają od artysty pewnego wysiłku, pokazania się od delikatniejszej, elektroakustycznej strony. Nirvana nie miała zbyt wiele ballad w swoim repertuarze, stąd chłopaki musieli posiłkować się piosenkami innych muzyków – jednocześnie zmieniając swój styl o 180 stopni. Często granie piosenek kogoś innego pozwala nam się rozwinąć, a jednocześnie znaleźć swoją drogę w muzycznym świecie. Któż nie zaczynał swoich przygód z gitarą od Domu wschodzącego słońca, Hey Joe czy Wild thing?

Wydaje się jednak, że proste coverowanie przestało być już tylko incydentem w twórczości każdego bardziej znanego muzyka. W dzisiejszych czasach spokojnie można mówić o kulturze coveru – zjawisku, w którym poszczególne albumy przypominają nam zasłyszane wcześniej gatunki, stylistyki czy wręcz całe epoki w muzyce popularnej. Przykładów takich płyt jest w ostatnim czasie całe mnóstwo.

Zerknijmy tutaj na wydany w zeszłym roku Art Brut 2 PRO8L3M-u. Poza piosenkami, które wprost są na granicy coveru – czyli Przebój nocy oraz Piekło jest w nas – cały krążek aż krzyczy wylewającą się z niego nostalgią. Sample, teksty czy nawet klipy towarzyszące poszczególnym kawałkom są żywcem wzięte z ostatnich dziesięcioleci XX wieku. Muzycy sprytnie dali tym dźwiękom i obrazom drugą młodość. Kontakt z nimi zachęca słuchaczy do mocniejszego zagłębienia się w ten temat.

Podobną technikę, choć w mniej bezpośredni sposób, stosuje Daria Zawiałow. Zarówno A kysz! jak i Helsinki są pełne nawiązań do muzyki popularnej dawnych lat. O ile pierwsza z nich oddaje hołd klasyce rocka alternatywnego z lat 90., o tyle druga bliższa jest synthpopowym i mocno sterylnym brzmieniom lat 80. Artystka wyraźnie szuka odpowiedniego dla siebie brzmienia, przechodząc coraz bardziej w stronę syntezatorów – o czym świadczy jej ostatni singiel Kaonashi.

Covery są obecne w muzyce popularnej praktycznie od samych jej narodzin i nie zanosi się na to, by szybko ją opuściły. Pozwalają muzykom rozwinąć skrzydła, zaprezentować się w nieco odmiennej stylistyce czy wręcz tworzyć albumy konceptualne przenoszące nas do innych czasów. Warto od czasu do czasu wstukać w wyszukiwarkę nasz ulubiony kawałek z dopiskiem cover. Czasami może to doprowadzić do muzycznego połączenia, o jakim nigdy wcześniej byśmy nie pomyśleli.

Mateusz Derecki

Mateusz Derecki

Basista w zespole Octopus Ride, aktywny słuchacz i analityk Dobrej Muzyki, wielbiciel wycieczek pieszych i rowerowych.

Komentarze