Kilogramy i kilometry

Wykorzystując fakt mojej wizyty w rodzinnych stronach, nakładającej się na coroczny Europejski Dzień Dziecka, mój szanowny tatuś zabrał mnie na lody. Nie były to lody z lodziarni, ale kręcone i śmietankowe, z głośno buczącego automatu.

Objawiły się niedawno w lokalnym sklepie Na Końcu Świata. Nie odczuliśmy potrzeby udawania się w bardziej wykwintne miejsce, albowiem wieś spokojna, wieś wesoła, to credo przyświecające nam obojgu. W dodatku obok sklepu pasły się kozy, na które można było patrzeć z ławeczki opartej o chylącą się wierzbę. Cóż trzeba więcej?

Sklep był dość chaotyczny i pachniało w nim kotami, ale taka już jest uroda wiejskich wielobranżówek. Nam chodziło i tak tylko o jedno. Podobnie zresztą jak kilkunaściorgu dzieci stojących w kolejce przed nami. Po krótkiej wieczności spędzonej pośród rozmaitych makaronów i puszek pełnych owoców w lepiącym się syropie, w mojej dłoni znalazł się wafelek wypełniony sporą ilością topniejącej już, jasnej masy. Wyszliśmy na zewnątrz, aby kontemplować smaki w uroczych okolicznościach przyrody, to jest krzyku dzieci, brzęczeniu much i późnowiosennym upale.

Jako weteranka kilku lodziarni mogę z pełną szczerością stwierdzić, że nie był to deser na miarę swojego miana. Jednak nie o smak a o doświadczenie chodziło. Właśnie wtedy, gdy rozmawialiśmy o przyziemnych sprawach, a słodycz już zaczynała pożerać mój nadgarstek, pamięć wróciła mnie do miejsca, w którym jadłam najlepsze lody w życiu.

fot. Irene Kredenets, CC0

fot. Irene Kredenets, CC0

Będąc nastolatką, miałam okazję pojechać na wycieczkę objazdową do Turcji. Wiem, podróż o najniższym standardzie wygody i niemal braku turystycznej wolności, ale darowanemu biletowi się w hotele nie zagląda. W nagrodę jednak otrzymałam – po raz pierwszy i na pewno nie ostatni – bezpośredni dostęp do uroków lokalnej kuchni. Od tamtej pory właśnie poświęciłam część duszy i podniebienia Bliskiemu Wschodowi.

Natomiast duchy przeszłości zabrały mnie dziś do Troi i okolicznych jej straganów. Leżącym pośród piaszczystych pustkowi ruinom dzielnie towarzyszą, wydawać by się mogło, że istniejąc równie długo co podwaliny starożytnego miasta, kupieckie stragany z przysmakami i pamiątkami. Jedne i drugie występują w rozmaitych charakterach.

Na pewno kojarzycie krążące w tzw. sieci nagrania, na których lodziarze robią nieznośnie długie sztuczki klientom pragnącym mrożonych słodkości. Jednak nie to jest ich fenomenem, a lody te same w sobie. Występują tylko w trzech smakach: śmietankowym, truskawkowym i czekoladowym, jednak te pierwsze i tak cieszą się największą popularnością. Nie mam pojęcia co jest ich sekretem, przepisu również nie udało mi się znaleźć (a może nie szukałam wystarczająco uparcie chcąc zachować magię wspomnienia?) – jakkolwiek tak kremowych, gęstych i jednocześnie ciągnących się nigdy wcześniej ani później nie miałam okazji skosztować. Zawierają w sobie egzotyczny posmak, którego nie sposób zdefiniować obcemu językowi. A może to efekt upału?

W każdym razie, kilkanaście lat temu rozpuszczałam się razem z nimi, w zamyśleniu wpatrując się w oko zmęczonego życiem wielbłąda – do którego dziś przeniósł mnie wzrok czarnego kozła, łaszącego się chociażby na wafelek. Nie to miejsce, nie ten czas i na pewno nie te delicje, jedynie słońce to samo, a i tak drobne nałożenie się okoliczności przeniosło mnie o tysiące kilometrów na wschód, gdzie mogłabym konsumować kilogramy lodowych rarytasów…
Nigdy nie lekceważcie potęgi wspomnień zapisanych smakiem.

Kinga Wiklińska

Kinga Wiklińska

Zafascynowana smakami Azji, kucharka z zawodu i powołania. Prywatnie tworzy wegańskie słodkości i zwiedza świat z kotem Syriuszem.

Komentarze