Granice ludzkiej złośliwości

Karma wraca, to wiemy. Że karma jest suką, to też wiemy. Że karma to również Pedigree - wiemy, ale to już akurat zupełnie poza tematem.

Mam w swoim życiu taką dobrze wypielęgnowaną znajomość, która funkcjonuje bez szwanku już od dłuższego czasu. Codzienne wiadomości na Messengerze to standard, wspólne obśmiewanie dawnych wspólnych znajomych – to rozrywka przy lanczu.

Ale żadne z nas nie byłoby sobą, gdybyśmy byli dla siebie milutcy. K. to damski odpowiednik mnie, a ja jestem męskim odpowiednikiem K. Kiedy na jej ślubie padło pytanie, gdzie jest K., a odpowiedź brzmiała że gada na dole z jakimś gościem i pyskują do siebie, osoba, która nigdy mnie na oczy nie widziała wiedziała, że to ze mną rozmawia. Nie pamiętam, z jakiego powodu sobie dogryzaliśmy, ale hej, ślub przyjaciółki to ważna uroczystość. Wydała masę pieniędzy na fryzjerów, makijaże, suknie i inne pierdoły, miałbym nie skorzystać z okazji do skrytykowania tego?

Oczywiście, oboje zdajemy sobie sprawę z tego, że to, co mówimy, nie jest na serio. Kontrakt podpisany ze stuprocentowym zrozumieniem obu stron, jest luz.
Poza tym, mało co tak łączy ludzi jak wspólna miłość do klusek (i innych wyrobów mącznych) i sera w każdej postaci.
Ale są pewne złośliwości, które są wyjątkowo podłe.

fot. Timon Studler, CC0

fot. Timon Studler, CC0

Kiedy leciałem na urlop do Bułgarii, a K. zostawała w pięknej i szaroburej wrześniowej Polsce, z pewnością życzyła mi nadgorliwej klimy w samolocie, drącego się dziecka i jeśli nie jednego dnia deszczu, to przynajmniej jednego pochmurnego. Ja, oczywiście, nie omieszkałem wysłać jej kilku (-nastu… –dziesięciu… dziennie…) widoczków znad słonecznego morza, widoczków oświetlonego nocą Nessebaru, zabytków, jedzenia. Niech ją żółć zalewa za biurkiem na zdrowie!

Teraz K. wyjechała do Meksyku (bo najwyraźniej wszędzie bliżej już była…?). Ja natomiast zachowałem się jak prawdziwy przyjaciel. Życzyłem jej, żeby jej samolot odleciał o czasie, żeby lot był bez turbulencji, a lądowanie odbyło się zgodnie z rozkładem… w Syrii.
Nie ucieszyłem się, kiedy zakomunikowała, że rozwaliła jej się jedna walizka. Ucieszyłem się dopiero, jak okazało się, że jednak dwie.

Drugiego dnia nie zapaliłem nawet świeczek przy wszystkich tych ołtarzykach religii znanych i zmyślonych, do których modliłem się, żeby siedziała w samolocie obok drącego się niemowlaka (tak, oboje również nie lubimy dzieci). Zapaliłem przy połowie ołtarzyków, z prośbą o deszcz.

Ale wysłanie mi W LISTOPADZIE zdjęcia palm i basenu chyba wszyscy możemy uznać za cios poniżej pasa, prawda? Ja bym tak w życiu nie zrobił.
Bo w Bułgarii palmy były brzydkie.

Michał Zawisza Woyczyński

Michał Zawisza Woyczyński

Anglista, dziennikarz, PRowiec z wykształcenia, zamiłowania, zawodu i innych zrządzeń losu. Obserwator, magister sarkazmu i samokrytyki.

Komentarze