Na czas!

Znacie to uczucie, kiedy bardzo, bardzo mocno się staracie, ale mimo to i tak wam nie wychodzi? Frustrujące, smutne i nękające uczucie, które gdzieś z tyłu głowy stale przypomina, że w czymś jesteście do bani, a ciągłe nieudane próby zmiany, wybrnięcia z tego impasu, jeszcze pogłębiają uczucie beznadziei i wstrętu do siebie...

No, to jak tak mam z punktualnością.

Start miałam całkiem dobry, bo wystrzeliłam z waginy mojej kochanej mamusi dwa tygodnie przed czasem, i choć z jednej strony można powiedzieć, że predyspozycje miałam niezłe, to z drugiej, czasem wydaje mi się, że limit wyczerpałam już na resztę życia.

Zaczęło się niepozornie, od przynoszenia moim rodzicom różnych rzeczy. Znacie to nie?
– E, weź mi podaj to, tamto.
Niby prosty, łatwy komunikat. Przejmowałam pożądany przez mych twórców przedmiot w okamgnieniu, tylko jakoś nie po drodze mi było od razu go przynieść. A to telewizor, a to zabawa z kotkiem, a to coś innego. Mijała godzinka, a ja w najlepsze, z rzeczonym przedmiotem w ręce, robiłam sobie wszystko inne.

Problem zaczął eskalować pod koniec podstawówki, kiedy wiedziałam już, że większość uczniów z mojej klasy i niektórzy nauczyciele to idioci, i nie za bardzo chciałam obcować z nimi dokładnie tyle godzin, ile oczekiwał ode mnie system edukacji. Spóźniałam się regularnie. Początkowo celowo, miałam do szkoły ponad dwa kilometry, więc nikt się ostro do tego nie dopierdalał, ale później… później stało się to moim nawykiem i okazało się, że komuś zaczęło to jednak przeszkadzać. W gimnazjum było tylko gorzej, ludzie z idiotów stali się kurwami, a świat śmietnikiem, zatem spóźnianie na pierwszą lekcję stało się spóźnianiem na drugą lub nawet trzecią. W technikum moje wakacje w trakcie roku szkolnego stały się legendą, a o studiach to już wolę nie mówić.

fot. nile, CC0

fot. nile, CC0

Mimo całego tego lenistwa wyróżniała mnie jedna rzecz – zawsze byłam przygotowana. Znaczy, no prawie zawsze, ale nawet jeśli nie byłam, to i tak wszyscy myśleli, że byłam. Myślałam, że tak da się żyć, w końcu hej! Co z tego, że mi się nie chce? Że mam problem z terminowym pojawieniem się, skoro terminowo zawsze przesyłam swoją pracę? No problem.
Okazało się, że jednak problem.

Rozmowa kwalifikacyjna, ja spóźniona piętnaście minut, dobrze, że było jeszcze kilkoro kandydatów przede mną i rozmowy się przedłużyły. Pierwszy dzień, spóźniona dwie minuty. W granicach normy. Drugi tydzień, spóźnienie 5 minut, no już nie za ładnie, lekkie zwrócenie uwagi przez przełożonego, pozbierałam się. Pierwsze pół roku, spóźnienie 10 minut, regularnie kilka dni w tygodniu. Na szczęście lubił mnie przełożony, a moje słodkie duże oczka miękczyły mu serce. Problem wrócił, gdy ulubiony szef zmienił pracę. Pierwsze półtora roku, spóźnienia regularnie po 5 minut, badanie gruntu. Efektywność w pracy świetna, przodownik prawie można by rzec, problem największy pojawił się po dwóch latach. Z dużego bezprofitowego zespołu została śmietanka, tutaj już nie wślizgniesz się niezauważona, nie poprosisz, by odbili za ciebie kartę. Tutaj patrzą. Patrzą i widzą wszystko, a ty wiesz, że nie jest dobrze.

Spóźniam się, choć nie chcę. Przez lata zaniedbań wyrobiłam w sobie tak silny nawyk niezdążania gdziekolwiek, że wyzwaniem jest choćby pojawienie się te pięć minut przed oficjalnym rozpoczęciem wesela moich najbliższych przyjaciół. Autentycznie! Do kościoła wpadłam dokładnie 15 sekund przed parą młodą w rytm niezłego, kościelnego rock'n'rolla. Gdyby moje spóźnialstwo odbijało się tylko na moim życiu, zniosłabym to… no, poniekąd. Niestety ono rani moich bliskich, a to jest już nie do zaakceptowania.

Zatem moi mili, uważajcie na małe, z pozoru nieistotne zaniedbania i błędy w waszym życiu, nigdy nie wiecie, kiedy przerodzą się w czarną dziurę.

Paulina Jarczok

Paulina Jarczok

Lubiący wyzwania korposzczurek, artystka i wizjonerka.
Pełna pasji samozwańcza pani psycholog, kochający ludzkość malkontent i mizantrop.

Komentarze