My name is Bond!

Jeździ dobrym autem, ma dobry zegarek, dobrą pracę, dobrze wygląda i dobrze się ubiera. Jest czarujący, mówi to, co kobieta chce usłyszeć i nie ma go na zawołanie. W końcu jakieś wyzwanie, prawda?

My name is Bond. James Bond. Hasło wytrych. Kobiety zapadają w niebyt, a faceci oficjalnie marzą o jego samochodach i zegarkach. Kobiety dałyby się dla niego zastrzelić, złotem zalać, dałyby dużo, ogólnie rzecz ujmując. Noc niejedną na pewno. Mężczyźni stwierdzą beznamiętnie, że takie bajery to tylko na filmie. I wszystko jasne.

Bond jest ikoną stylu samą w sobie. Taką ikoną ikon i w ogóle. Będę jednak subiektywna, nie siląc zbytnio na obiektywizm, bo dla mnie Bond to Craig. I tyle. Co poradzić, prehistoria prehistorią, ale życie toczy się dalej. Sprzed półwiecza pamiętam Seana Connery, dla którego straciłam głowę dopiero jak przekroczył 70-kę. David Niven być może odzwierciedlał wizję Bonda samego Fleminga, ale wizję publiki niekoniecznie. Lazenby był jednorazowy. Roger Moore w służbie Jej Królewskiej Mości spędził trochę czasu, ale nigdy nie zapałałam do niego głębszym uczuciem. Timothy Dalton był lepszy, bo mu ciut gorzej z oczu patrzyło i już, już szło to w dobrą stronę, ale Pierce Brosnan znowu w nieskazitelnych garniturach paradował, i przez to wiarygodność mu spadała (sic !). Dopiero Daniel Craig odpowiedział na ukryte pragnienia. Sponiewierano go jak trzeba i od razu można się było zakochać. Co też piękniejsza część ludzkości niezwłocznie uczyniła, za nic mając biadolenia tej brzydszej, że kto widział takiego pokancerowanego blondyna w Aston Martinie? No kto?

Bo socjologicznie to wygląda tak, że kobieta zawsze dobrze jak w kierunku miliona dolarów się stara, i te starania nigdy jej na złe nie wyjdą, ale mężczyzna musi trochę nieokrzesany być. Nawet jak w garniturze z Savile Row i Hublotem czy innym Jaegerem na ręce. Godziny w łazience to ja mogę spędzać, ale on lepiej by był gotowy w dwie minuty, miał płynne ruchy i nie zawahał się ich użyć. Steranych życiem zawsze wesprzemy dobrym słowem (byle nie za często), ale poezję to lubimy niekoniecznie w książkowym wydaniu.
I James jest tu idealny.

Bo on ma dystans. Coś na wagę złota, coś co sprawia że najgorszy łach nabierze sznytu, najlepsze dziewczyny przyjdą i dolary popłyną strumieniem. Do reklamodawców. Serio. Wracając do Jamesa. Jeździ dobrym autem, ma dobry zegarek, dobrą pracę, dobrze wygląda i dobrze się ubiera. Jest czarujący, mówi to, co kobieta chce usłyszeć i nie ma go na zawołanie. W końcu jakieś wyzwanie, prawda? Gra w pokera i wygrywa, pije, ale się nie upija, dotrzymuje słowa, ale nie obiecuje. Ideał. Fakt, raczej w filmach tylko. Ale nie traćmy nadziei. Może jeszcze do nas przyjdzie.

Co nastąpi w niedługim już czasie, a dokładnie 26-go października tego roku. Wtedy stopimy się niczym śnieg, bo jego spojrzenie niczym magnum przeszywające. Tak, już taki był, co też tak patrzył. Ten od magnum. I jedno jest pewne - to się nigdy dobrze nie kończy. Zaczyna się fantastycznie, ale na koniec tragedia grecka. Za to jakie przeżycia! Dobrze mówili, że lepiej żałować tego czego się użyło, niż tego czego się nie zaznało (to Boccaccio w razie co). Kobieta z Jamesem jest jak kamikadze. Wiadomo, że się roztrzaska. Za to w jakiej pięknej sukni.

Powinnam poruszyć kwestię garniturów, smokingów i innych outfitów dla prawdziwych facetów. W końcu Bond to Bond, prowadzi nocne życie i pracuje w szanowanej instytucji. A tu taki freak! Wyobrażacie sobie Bonda w swetrze? Proszę bardzo, oto Bond w swetrze.

My name is Bond. James Bond

Panienko przenajświętsza, niech te swetry nadal produkują. Oby reszta ludzkości równie dobrze prezentowała się w zestawach wieczorowych. O to prosimy.

I jak to z tym stylem jest? Co ten James ma w sobie, że od dziesięcioleci umysły kobiece mami? Jakby to tylko trzeba było nadgarstkiem z Rolexem pomachać, to by łatwo było. Z tymi kobietami orka na ugorze, a jemu na pstryknięcie palcem. Szlag by drania! Bo diabeł zawsze tkwi w szczegółach i nie o ubranie tu biega. Nie garnitur, zegarki i Ray Bany. Tu chodzi o przeszłość mroczną, bez dostępu, tajemnicę, trudno i łatwo, cierpienie w oczach, bo jak runie niebo, to on niewzruszony jak opoka na tych zgliszczach. A my pod tymi gruzami, bo ofiary muszą być. Ale co tam. Warto było. I choćby w ogień, nieważne. No, ale jakby co, to garnitur też na nim leży perfekcyjnie.

Wystarczy to, by być jak James Bond? Choćby się spiąć w sobie, choćby się napiąć i portfel wypchany wyjąć, grać luzaka z piskiem opon, naumieć się, co to Dom Perignon, trufle i cygara, to bez tego czegoś to wszystko marność. Żałość, dla różowych landrynek atrakcja. Tani blichtr, a taniego to my nie lubimy. Tako rzecze James. James Bond. Najbardziej wpływowy facet na tej planecie. Przynajmniej przez najbliższe trzy miesiące.

Cammelie

Cammelie

Pisze, bo lubi. Kiedy nie pisze, znaczy, że nie.

Prowadzi autorskiego bloga www.cammelie.com.

Komentarze