Mandat osła

Dziesięć lat prowadzę samochód. Taki czy inny, może niezbyt często, Kubica ze mnie żaden, ale zawsze opisuję to tak - skoro moja rodzona mama nie boi się ze mną jeździć, to jest nieźle.

Tak się złożyło, że w trasę – niezbyt daleką, bo niecałe 60 km od domu – wywiało mnie 6 stycznia. Właściwie była to trasa powrotna do domu. Chciałem zdążyć przed nocą, więc wyruszyłem jakoś chwilę przed 16:00. Odpaliłem GPSa, na wszelki wypadek, i jazda. Po co mi był GPS, skoro miałem drogę prostą jak drut? A po to, żeby móc ominąć ewentualne korki. Taki jestem sprytny!

Taki jestem, cholera sprytny, że posłuchałem tego GPSa. I drogie Google Maps, podpadziocha. Ooo, wielka podpadziocha. Kiedy pan z GPSa kazał mi od razu skręcić w prawo – mimo, że trasa na Wrocław była w lewo – zdziwiłem się. No ale ok – po to odpalam to ustrojstwo, żeby mnie kierowało, więc może wypadek, roboty drogowe, korek, który omijam i wrócę na lepszą trasę za dwie wioski.

Zjechałem z głównej i minąwszy pierwszy Pcim Dolny nieco się zasmuciłem. Ale bardziej oblał mnie zimny pot. Droga wyglądała tak, jak Spiderman pod koniec Avengersów. Thanos tu kiedyś był i pstryknął, eliminując z niej 50% asfaltu. Ale nie, jak chciałaby logika, po jednej stronie albo z połowy długości. Zamiast tego PO 50% z każdego pasa.

Pobocze, ewidentnie wymuszające na mnie pierwszeństwo, zmusiło mnie do jazdy w trybie emeryt za kierownicą. Nie dość, że dziury, to muszę jechać środkiem, bo i bez rozsypującego się asfaltu droga taka, że mijające się krowy sczepiają się rogami. Nie wspomnę o notorycznych zakrętach. Zaraz, czy zakręt o 180 stopni to jeszcze zakręt, czy już nawrotka?

Zwalniałem jak mogłem, omijałem dziury (powiedziałbym, że pewnie jechałem jak pijany, ale wszyscy wiemy, że w tym kraju pijanego poznaje się właśnie po tym, że jedzie prosto), mijałem zapomniane przez Boga i cywilizację stepy akermańskie. W końcu poczułem się trochę pewniej – droga jakby ciut szersza, asfalt lepszej jakości. Znaczy – luksus.

Nie jestem typem, który ciśnie gaz do dechy na dowolnej prostej. Znam możliwości swoje i swojego auta, nie znam natomiast możliwości innych kierowców. Dlatego widząc prosty odcinek szerokiej drogi, z chodnikiem, relatywnie bez ruchu kołowego, póki jeszcze było jasno, trochę depnąłem. Trochę – do 75 na godzinę. Przy tym, jak niektórzy w centrum miasta jeżdżą 120, moja jazda była jak karuzela w centrum handlowym przy rollercoasterze.

fot. Praveesh Palakeel, CC0

fot. Praveesh Palakeel, CC0

A tu nagle, znienacka, (zza budynku, czyli zzanienacka w sumie) pojawia się biała czapeczka, a przed nią czerwony kutasik. I ten kutasik majta się przede mną.
Szlag.

Dopiero w tym momencie zapaliła mi się równie czerwona lampka – koniec długiego weekendu, durniu. Oczywiście że będą stali na drogach. Pińcet plus samo się nie zarobi. Zjechałem grzecznie do zatoczki i stanąłem. Drzwi pasażera otworzył pan policjant, ukazujący mi suszarkę, a na niej jak byk – 75.
– Złapałem pana 120 metrów stąd, jak widać tutaj, teren zabudowany jest już od 210 metrów. Przekroczył pan prędkość.
– Wiem – odparłem. Co się będę kłócił, on jest uzbrojony w broń palną, ja najwyżej w cięty dowcip, który i tak postanowił się ulotnić.
– Dokumenty poproszę. Będą cztery punkty karne i minimum 100 złotych, tyle mówi ustawa, więcej dać nie mogę – oznajmił uprzejmie. I nie żartuję, był uprzejmy. Ale ewidentnie nie w miłosiernym nastroju, bo liczyłem, że uśmiech zapewni mi pouczenie.
– Dowód osobisty, prawo jazdy też?
– Wszystko co pan ma. Jak pan ma dowód rejestracyjny, też poproszę.

Oddałem wszystko, grzecznie, pokazałem stan licznika, pan policjant oddalił się w kierunku radiowozu, a ja zacząłem pocić się jak dwie myszy kopulujące w wełnianej skarpecie.

Wrócił. Kazał podpisać (tyle mojego, że faktycznie dał 100 zł, mógł dać do 200), oddał dokumenty – które geniusz oczywiście wsunął do dowodu rejestracyjnego. Wiecie, co się dzieje z dwiema śliskimi, plastikowymi kartami zapakowanymi w śliską, plastikową obwolutę dowodu? Wylatują, wpadając w najmniej dostępne miejsca w samochodzie. Mniejsza.
– Dziękuję, do widzenia – zakończył policjant, prostując się. Dodał jeszcze: – Szerokiej drogi, i uważać!
Zgadnijcie, kto usiłował zrobić wielki powrót?
– Będę – przytaknąłem grzecznie. – Ale na was.

P.S.
To był JEDYNY patrol, jaki spotkałem na całej trasie. Którą karnie pokonałem nie przekraczając przepisowej prędkości. Dwa mandaty w jeden dzień? Dziękuję, postoję.

P.P.S.
To mój pierwszy mandat w życiu. Na kolejne 10 lat mi styknie.

Michał Zawisza Woyczyński

Michał Zawisza Woyczyński

Anglista, dziennikarz, PRowiec z wykształcenia, zamiłowania, zawodu i innych zrządzeń losu. Obserwator, magister sarkazmu i samokrytyki.

Komentarze