List, którego już nie ma

Nawet jeśli pisałeś słowa z pozoru błahe, a emocje tobą telepały - nic się nie ukryło. Rozdygotana ręka zawsze zdradziła prawdę.

Teraz, kiedy milczeniem przegoniłam nawet psa z kulawą nogą, mogę pisać bez obaw, że ktoś to przeczyta. Właściwie to czemu miałabym mieć obawy? Jakiekolwiek konsekwencje z pisania w sieci – w świecie rzeczywistym nie istnieją. Co więcej, świat rzeczywisty również przestał istnieć. A przynajmniej przestał kogokolwiek obchodzić.

Kiedyś, dawno temu, gdy ktoś coś ode mnie chciał… nie mógł do mnie zadzwonić. Nie miałam telefonu. Nie było też komórek. Nie było Internetu. Musiał przyjść. Tak, drodzy Państwo. Były takie sposoby komunikacji. Ludzie zakładali kurtki, buty, wychodzili na zewnątrz, łapali pekaes, albo szli na piechotę, potem wspinali się po schodach na trzecie piętro, dzwonili dzwonkiem do drzwi. Jeśli mnie nie zastali, szli do miasta i faktycznie, gdzieś tam mnie wreszcie spotykali.

Jeśli jednak uporczywie się ukrywałam, mieszkałam zbyt daleko, albo gdy potencjalnego gościa zdjęła grypa, zaatakował paraliż nerwu siódmego tudzież wirus półpaśca – zawsze jeszcze była Poczta Polska. Instytucja ta kiedyś służyła kontaktom międzyludzkim o wiele bardziej serdecznym niż dziś. Nie przychodziły wówczas listy wyłącznie od Ikei, od urzędu skarbowego czy z banku.

Przychodziły listy od przyjaciół.

Listy od przyjaciół, prócz szalenie ciekawej treści, której emocji nadawały kształty liter, ich pochyłość, rozdygotanie, grubość kresek wykrzykników, wtopione w papier kropki zdradzające zamyślenie, czy podkreślenia oznaczające stanowczość – miały mnóstwo niebagatelnych cech, wnoszących do korespondencji dodatkowe wartości.

Tak więc koperta. Koperta mogła być szara, biała, kolorowa, duża, mała, albo – co się zdarzało dość często – robiona własnoręcznie. Każda z wymienionych kopert miała znaczenie. Jeśli była szara, znać było, że nadawcy się nie przelewa. Biała dawała nadzieję, że idzie ku lepszemu. Kolorowa koperta to już zupełne szaleństwo, koperta self-made zaś oznaczała, że mamy do czynienia z kimś nietuzinkowym. Znaczek. Znaczek odklejany nad parą trafiał często do klasera, ale bynajmniej na tym nie kończył kariery. Z klasera często wędrował w obieg, a historia związana z listem dodawała mu splendoru. Jeśli bowiem znaczek pochodził z korespondencji zagranicznej, to moi Państwo, nie było jaj. Nie było to, tamto. Znaczek zagraniczny miał potężny potencjał. Znaczek zagraniczny, to była międzynarodowa, ba! międzygalaktyczna opowieść.

Załóżmy, że dostaliśmy list z RFN. List wprawdzie przysłała ciotka Gudrun, ale nic nie stało na przeszkodzie, by ciotka Gudrun, po odklejeniu znaczka od koperty, przeistoczyła się w fan-club Neny, autorki niezapomnianego przeboju „Neunundneunzig Luftballons”.

Zapach. Listy, moi drodzy, miały zapach. Jeśli pochodziły od kobiety, zapach jej perfum pokonywał setki kilometrów, by przypomnieć te zbyt prędko uciekające chwile z nią spędzone, by przypomnieć jej kolor oczu, jej tembr głosu, by wreszcie się nim zachłysnąć, przymknąć oczy i zanurzyć we wspomnieniach pomieszanych z obietnicą zakodowaną w nieodczytanych jeszcze słowach.

Jeśli zaś pochodziły od mężczyzny, to nic nie powiem, bo weźmiecie mnie za świruskę.

Pochylone niczym trzcina litery, falujące od uczuć, od nagłych zmian nastroju – ileż było w nich znaczeń! Nawet jeśli pisałeś słowa z pozoru błahe, a emocje tobą telepały – nic się nie ukryło. Rozdygotana ręka zawsze zdradziła prawdę.

Listy miały po kilka stron, czasem kilkanaście. Gdy się już nadawało pocztę, szkoda było nie napisać więcej. Nikt nie marnował znaczka, koperty, spaceru, czasu związanego z całą tą operacją listową, by napisać: „elo, co tam?” Listy miały charakter. Każdy list to był inny charakter, tak jak każdy człowiek to inna historia. Charakter tkwił w piśmie, w sposobie tytułowania listu, w jego początku, rozwinięciu i końcu. W podpisie. W komicznych rysunkach, dymkach, szlaczkach, kolorach. W powściągliwej kresce, w temperamentnym zawijasie. W każdym akapicie, i w jego braku.

List to był oddzielny byt, to było wspomnienie, to był zwiastun, to była obietnica.

No i ta bliskość, którą się czuło, czytając. Bliskość, której nie zastąpi żaden mail, żaden Facebook, żaden czat. Coś, co się czuło na skórze i w nozdrzach. Coś na końcu języka. Tak, pamiętam fragment listu, jednego z tych najbardziej wzruszających, z pozoru banalnych, a sprawiających, że mimo stu sześćdziesięciu kilometrów odległości udało mi się zjeść z moim przyjacielem wspólną kolację:
„Wybacz mi tę plamę. Piszę do ciebie i gryzę kawałek polędwicy. Podwędzanej na surowo, którą tak bardzo lubisz. Nie wiem, jak mam się nią podzielić, ale właśnie mi spadła na papier. Może niech ta plama będzie namiastką poczęstunku?”

Sylwia Kubryńska

Sylwia Kubryńska

Pisarka i blogerka związana z gdańskim środowiskiem literackim.

Prowadzi Najlepszego Bloga na Świecie*
www.kubrynska.com

Sylwia Kubryńska poleca:

BaBa

Komentarze