Gdzie z tą kamerką?!

Żyjemy w bardzo spolaryzowanych czasach. I nie mam tu nawet na myśli odwiecznej batalii lewica-prawica, pracodawca-pracownik czy freelancer-klient. Samo wyciągnięcie telefonu z kieszeni i odpalenie aparatu i kamery zostało brutalnie podzielone na pochwalane i naganne.

Kiedy w parku, na łące, nad rzeką czy na spotkaniu ze znajomymi wyciągniemy telefon, żeby strzelić pejzaż, nikt nie mrugnie. To trzecia, ulotna kategoria – Wyciągnięcie Nijakie. Do tego worka można wrzucić też selfie (ale grupowe).

Burza natomiast zaczyna się, kiedy wyciągniemy telefon i nakierujemy go na coś, co pięknym widoczkiem nie jest. W głowach postronnych odbywa się szybka kalkulacja, w jakim celu wyciągnąłem aparat, w co celuję, jaką mam minę, jaką postawę ciała i jaki jest mój biometr na ten dzień. Co mówi o mnie dzisiejsze ustawienie gwiazd i planet. Baczne spojrzenia taksują mnie od góry do dołu, czuję się jak Kate Moss albo inna Cindy Crawford na pokazie. Tylko figura nie ta, co dobitnie sobie uświadamiam, czując ciężar cudzego wzroku.

fot. Free-Photos, CC0

fot. Free-Photos, CC0

I tu wyjścia są dwa.

Pierwsze, najlepsze, jest pozytywne – obserwatorzy dochodzą do wniosku, że jesteśmy na pokazie fajerwerków, na świetnej imprezie, w pięknym miejscu zabytkowym, zatem zdjęcie lub film są jak najbardziej na miejscu. Aprobują. Lekko się uśmiechają, bo doceniają, że chcę mieć pamiątkę, krótką migawkę zatrzymanego czasu albo kilka sekund filmu, na który będę mógł popatrzeć w smutne, szare wieczory. Stado zaakceptowało. Jestem bezpieczny. Mogę robić zdjęcia, filmować wszystko dookoła, bo szeroki uśmiech i entuzjazm udziela się wszystkim. Wyciągnięcie Pozytywne.

Nawiasem, jeśli robisz filmy na koncercie – a zwłaszcza, jeśli wrzucasz je na instastory – zaniechaj. Natychmiast zaniechaj. Po pierwsze, następnego dnia nic na nich nie usłyszysz, bo twój mikrofon w telefonie nie jest tak wyśmienity, jak ci się zdaje, a twoja kamera wariuje od jaskrawych, tańczących świateł. Po drugie, jeśli w trakcie Męskiego Grania czy innego Open'era najdzie mnie ochota na przejrzenie, co ciekawego udostępniają moi znajomi, a tymczasem zostaję ogłuszony łoskotem i kakofonią twojego instastory (które składa się często z trzydziestu siedmiu filmików, na których nie da się rozpoznać żadnej piosenki, nie mówiąc o wykonawcy) – jesteś dla mnie martwy/martwa.

Jest jednak i drugie wyjście. To negatywne. Nie tak dawno, stojąc na przejściu dla pieszych przy ruchliwej ulicy widziałem mój tramwaj. Moją limuzynę marki Pesa z szoferem, którą powinienem dotrzeć do pracy. Stał sobie niewinnie na przystanku, po czym radosnym dzyń dzyń obwieścił światu, że takiego wała, koniec wsiadania, proszę wycieczki, odjazd. Chciałem wyciągnąć telefon i zrobić krótki filmik odjeżdżającego tramwaju, żeby wysłać go do znajomych ze smutnym (fałszywie) komentarzem.

Dlaczego tego nie zrobiłem?

Bo zostałem już tak zaprogramowany, że jeśli robi się nagranie MPK, to na pewno po to, żeby złożyć skargę. Że jeśli jesteśmy sami w restauracji i robimy zdjęcie jedzenia, to albo jesteśmy narcyzami uzależnionymi od lajków, albo coś nam się nie podoba, ale zjemy i dopiero wtedy obsmarujemy kuchnię na fejsie. A jeśli robimy sobie selfie sami, i do tego nie daj borze szumiący w miejscu publicznym, to w wykrywaczu narcyzmu wszystkim wywala skalę. Wyciągnięcie Negatywne.

Zróbcie eksperyment – kolejny, do którego zachęcam. Stańcie na moście (że niby piękny widok na rzekę), na tle jakiegoś ładnego budynku (najlepiej zabytku) albo w parku (łono natury). Tylko w takim miejscu, żeby dookoła chodzili ludzie. Udawajcie, że próbujecie zapozować do selfie – takiego ładnego, na insta – i obserwujcie przechodniów. A najlepiej nasłuchujcie – ten potężny grzmot, który usłyszycie, to odgłos co najmniej kilku przewróceń oczami, które wykonali ci, którzy odgadli, co robicie.

Nie będę udawał, że nie jestem dzieckiem technologii. Smartfona mam, uwielbiam go, korzystam z niego często. Robię zdjęcia, czytam głupoty, gram w gry. I nie wiem już, czy problem robienia zdjęć ukośnik filmów w miejscach publicznych leży w nadużywaniu tej opcji przez nas wszystkich…

Czy może po prostu jestem popieprzony.

Michał Zawisza Woyczyński

Michał Zawisza Woyczyński

Anglista, dziennikarz, PRowiec z wykształcenia, zamiłowania, zawodu i innych zrządzeń losu. Obserwator, magister sarkazmu i samokrytyki.

Komentarze