Dwie twarze bomby

Jako copywriter czuję czasem, że złapałem boga za nogi. Jako freelancer, mam wrażenie, że tym bogiem jest jakieś wyjątkowo złośliwe bóstwo zapomnianej religii. I że nie podobam mu się w charakterze obuwia.

Nie będę ukrywał – jestem wybredny, czasem. Nie zgłaszam się do projektów, o których wiem, że nie będę miał zielonego pojęcia – motoryzacja, sport, macierzyństwo, kryptowaluty. Stawka, którą musiałbym sobie zaśpiewać po wliczeniu czasu, który mi zejdzie na doszkolenie się z tematu, to stawka czysto zaporowa. Po co więc marnować swój i zlecającego czas na bzdurne oferty?

Oczywiście wybredność kończy się mniej więcej tam, gdzie zaczyna się perspektywa wbicia zębów w ścianę pod koniec miesiąca i gotowania zupy na gwoździu (i to raczej papiaku). Toteż swoją dawkę nudnych tematów produkuję karnie i skutecznie.

Czasem trafiają się natomiast teksty, klienci, tematy, które wprawiają mnie w szczery zachwyt. Przykład (oczywiście, marki zdradzić nie mogę) – spożywka, świetna agencja zlecająca teksty, które wpadają dość regularnie. Sama marka jest raczej na luzie, nawet ich angielskie teksty są pro odbiorca. Co mi to daje? Swobodę. To znaczy, że jako tłumacz tak naprawdę robię przekład. Jak Wierzbięta w Shreku, jak Gałązka-Salamon w Pulp Fiction (pierwszego przedstawiać nie muszę, druga pani to autorka kultowego zrobię ci z dupy jesień średniowiecza).
Na pewno nie jak pani Tuwim, której tłumaczenie Kubusia Puchatka doszczętnie zrujnowało biednego Kłapouchego, ale mniejsza.

fot. Romain Vignes, CC0

fot. Romain Vignes, CC0

Kiedy można sobie pograć słowem, pobawić się treścią, tłumaczenie to sama frajda. A najlepsze przychodzi wtedy, kiedy na nawet najbardziej nieszablonowe zabawy słowne przychodzi akcept i komplement, że klient zachwycony.

Natomiast ostatnio trafiło się inne tłumaczenie… Tym razem obracałem się w temacie superfoods, owoców, cudownych właściwości banana i innych takich. Autorką oryginału tekstów była rzekomo nastolatka, której rodzice – jeśli dobrze zrozumiałem – założyli firmę.

I to, co pisała, trochę mnie skonsternowało.

Okej, większość tekstów była… skąpa w treści, po prostu przepisane swoimi słowami punkty z dwóch artykułów w internecie. Spoko, trochę jak możesz skopiować pracę domową, ale tak, żeby typiarka się nie połapała.

Fragment, który nieco zwalił mnie na łopatki, był o produkcie z południowoamerykańskiego kraju. Najpierw był opisany jako najgorętsze, co z tego kraju wyszło. No ok. Potem zaś, w leadzie, autorka opisała, że kochamy chyba wszystko z tego kraju – słońce, jedzenie… bombshells… Dla nieznających angielskiego bądź tego słówka powiem, że tak określa się seksowne kobiety, seksbomby, dosłownie.

Czy to jakieś moje niedopasowanie społeczne, czy takie określenie nie pasowałoby NIGDZIE, niezależnie od wieku i płci autora? Z tego miejsca chciałbym jej pogratulować. Udało jej się skonsternować dorosłego białego mężczyznę. Zwyczajnie poczułem się niekomfortowo – i to nie ze względu na jakiś ogólnie pojęty feminizm czy uświadomiony patriarchat, którego chcę się wyrzekać. Raczej ze względu na to, że… to nie jest specjalnie pozytywne określenie, bo sprowadza całą rzeszę kobiet do roli nosicielek biustów i tyłków.

Chyba, że miała na myśli pociski artyleryjskie. W takim wypadku zwracam honor…

(Słowo oczywiście zastąpiłem innym…)

Michał Zawisza Woyczyński

Michał Zawisza Woyczyński

Anglista, dziennikarz, PRowiec z wykształcenia, zamiłowania, zawodu i innych zrządzeń losu. Obserwator, magister sarkazmu i samokrytyki.

Komentarze